W zdecydowanej większości przypadków, my nieuleczalni i wieczni amatorzy, biegamy sobie dla samego biegania. Nie mamy jakiś głębszych potrzeb poprawiania czasów, zdobywania miejsc czy biegowego gryzienia asfaltu, trawy, bieżni czy po czym tam jeszcze biegamy. Generalnie bieganie jest frajdą, tylko frajdą i aż frajdą i bez konieczności parcia na ciągłe poprawianie sobie tuptamy. Nikt na nas nie wywiera presji, że musimy, że mamy, że jest jakiś przymus. Nie musimy być w czołówce, nie walczymy o trofea, miejsca na podium i nikt od nas tego nie wymaga.

Jednak od czasu do czasu zdarza się postawić przed nami samymi jakiś cele, który wymaga trochę cięższego przygotowania. Czy jest to chęć poprawienia wyników, czy pokonanie dystansu, na którym zbyt często, czy nawet stale nie startujemy, czy nie startowaliśmy nie ma znaczenia. Ważne jest to, ze musimy na jakiś czas zmienić nasze luzackie biegowe nastawienie i wkroczyć na zupełnie inną orbitę naszego biegowego przygotowania. Oczywiście przynajmniej w teorii nie musimy, gdyż nikt od nas tego nie wymaga, ale sami odczuwamy taką potrzebę. Czujemy jak wewnętrzny, biegowy ogień nas rozpala wywołując w nas konieczność cięższej treningowej pracy.

Muszę przyznać, że sam jestem obecnie pod taką biegową wewnętrzną presją. Do maratonu jeszcze co prawda miesiąc z hakiem, ale nie zmienia to faktu, ze czuję ciągłą konieczność zwiększania treningowej orki. I chociaż nie jest to mój ani pierwszy, ani drugi maraton, to jednak czuję się tak, jakbym się przygotowywał po raz pierwszy. Może dlatego, że liczę tym razem w zasadzie tylko na siebie? Cykl treningowy opracowałem sobie samotnie. Oczywiście korzystałem w tym celu z wcześniejszych doświadczeń, ale różniący się od wcześniejszych rozpisek. Sam jestem ciekawy, jak będzie efekt, ale faktem jest, że pod względem kilometrażu oraz urozmaicenia treningu, to wydaje mi się, że jest już przyzwoicie. Sam czuję narzucona na mnie biegową presję i ona mnie goni. I myślę, że to jedna z lepszych form presji, jakie można sobie wyobrazić.