W ostatni latach można śmiało napisać, że obserwujemy olbrzymi wręcz rozwój „przemysłu biegowego”. Praktycznie w każdym regionie naszego kraju, ale nie tylko odbywają się różne wydarzenia biegowe, w których my fani biegania możemy brać udział. I dotyczy to zarówno tych wielkich wydarzeń na poziomie Królewskiego dystansu, jak i tych drobniejszych, za to dających wyjątkową motywację do takich podróży. Szczególnie dotyczy to oczywiście mojego ulubionego cyklu biegowego, czyli parkrun. Jak już nie raz pisałem w samej Polsce mamy ponad 70 lokalizacji, w których każdy fan parkrun może startować, jeżeli tylko w okolicy danej lokalizacji się znajduje. Tak też było ze mną w ten weekend.

Tak się akurat złożyło, że w sobotę rano byliśmy nie daleko od Poznania czyli we Wrocławiu, gdzie oczywiście także parkrun się odbywa. Co prawda koło południa mieliśmy jechać dalej, ale rano wszyscy mieli odpocząć i zebrać siły po nocy. No, a jak ja mogłem odpocząć i zebrać siły. Po cichutku, na paluszkach, by nikogo nie budzić zebrałem się, ubrałem na sportowo i na wrocławski parkrun się udałem. Jeszcze przed wyjazdem wiedząc, że mam taką możliwość zbadałem jak się dostać na interesujące mnie miejsce. W miejscu zbiórki pojawiłem się pół godziny przed startem. Kiedy wychodziłem z autobusu jakiejś pani zapytałem jak dotrzeć na Braci Gierymskich, a pani od razu zapytała: „na parkrun?” No więc byłem w domu i dzięki wskazówkom pani bez problemu dotarłem na miejsce.

Na górce stał jeden, także na sportowo ubrany pan, który jednak podobnie jak i ja był gościem więc razem czekaliśmy co się wydarzy. Na szczęście za 15 za 20 minut przed 9 osoby biegające zaczęły się zbierać, wiec wszelki niepokój zniknął od razu. Po chwili przyjechała wyglądająca na bardzo rzutką pani szefowa wrocławskiego parkrun, która zaczęła wszystko ogarniać. Co prawda nie było tak, jak u nas w Poznaniu odprawy dla debiutantów, tylko raz dwa zostaliśmy od razu zaproszeni na start. Muszę też przyznać, że nie było takiego celebrowania startu, jak ma miejsce na Cytadeli, tylko rach, ciach błyskawiczne przekazanie niezbędnych informacji bez zbytniego wnikania kto, skąd przyjechał, tylko : „kto jest debiutantem? Cześć witamy, miło że jesteście wpadajcie częściej i biegniemy”. Nie było tak jak u nas: kto, skąd i dlaczego.. widać życie we Wrocławiu jest szybsze i nie mają czasu na ceregiele.

Sama trasa we Wrocławiu prosta jak stół i bez żadnych, takich jak na Cytadeli udziwnień, zakrętasów czy podbiegów. Można się jedynie przyczepić do samego szutrowego podłoża. Taki biegający na boso Andrzej lekko by tutaj nie miał. A wręcz byłaby to dla niego lekka droga przez mękę. No, ale dla nas sama przyjemnośc. Biegniesz do przodu, robisz nawrotkę w połowie trasy i wracasz skąd przybiegłeś. Do tego, co ma w sobie wiele wyjątkowego uroku jesteś na wale mając po bokach z jednej i drugiej strony kordon drzew, więc może sobie na cały głos zaśpiewać: „aleją drzew, aleją drzew biegniemy pani org drogę zna”… Tak więc śmiało mogę napisać, że biegło się super. Na mecie dla chętnych oczywiście herbata, albo inny ciepły napój. Nie piłem, więc nie mogę się wypowiedzieć, ale widziałem że byli pijący. Co ciekawe wspólna fotka jest we Wrocławiu przed biegiem, a nie po co też jest plusem, gdyż u nas po to nim staniemy do zdjęcia zwykle jednej trzeciej biegających już nie ma. A tutaj wszyscy być musieli.

Co prawda mimo że wiele osób mi to wyrokowało najlepszego mojego wyniku w obecnym sezonie biegowym nie uzyskałem, ale nie narzekam. Mogę śmiało napisać, że bardzo fajna przygoda biegowa. Muszę przyznać, że takie biegowe podróże zarówno małe, jak i duże mają wyjątkowy urok…