Ostatnio zrobiłem sobie przegląd moich zdjęć z niedzielnego maratonu. Trzeba przyznać, że trochę ich tu i tam znalazłem. Do tego nawet krótki filmik jak docierałem do mety. W sumie gdzieś plus minus około setka fotek. Skąd ich tyle sam nie wiem, ale to daje obraz jak dzielnie armia fotografów walczyła na trasie. Jeżeli mieliśmy ponad 6000 uczestników i każdy miał zrobione około 100 zdjęć, to ile razy palce na spuście fotograficznym strzał musiały wykonać. Jestem pełen podziwu dla ekipy naszych pstrykopisów. Kiedyś takie prace wykonywali kronikarze dziejopisami zwanie, obecnie mamy fotografów, którym myślę takie nowe określenie można nadać. I żeby było jasne, nie ma tutaj żadnych politycznych podtekstów.

No i właśnie na takich zdjęciach wszystko widać. Czy biegliśmy, jak biegliśmy i w jakim duchowym i fizycznym stanie. Przed okiem aparatu się nie ukryjesz. Ono dokładnie stan nasz pokaże. No i owszem na sporej części zdjęć, szczególnie tych sprzed 36 kilometra jest wszystko ok. Biegnę sobie na luzie, w spokoju i radości ciała i ducha. No, ale po 36 kilometrze, zdjęcia pokazują obraz tragedii i rozpaczy. Widać, że ledwo idę, wzrok błędny, twarz wykrzywiona diabli wiedzą jakim grymasem, ale z pewnością radości i frajdy tam nie znajdziesz. Zresztą przypominam także sobie moje myśli z tych ostatnich kilometrów: „mam dość”, „ pie… znaczy stosunkuję to”, „ po cholerę?”, czy „schodzę”. No i zerkając na obraz mojego stanu i przypominając sobie te myśli tak poważnie się zastanawiam. Jeżeli taka to była droga męki, to po męskie przyrodzenie ( w bardzie dosadnym określeniu) się tak katować? Po co mi to? Nie lepiej biegać sobie piątki, dziesiątki od czasu do czasu połówkę i mieć na wszystko wyluzowane? No i oczywiście pytania łączone z przyszłościową obietnicą: nigdy więcej, koniec dosyć. I na razie z tą wizją się zgadzam.

I myślę, że będę się z nią zgadzał gdzieś do startów zapisów na kolejny poznański maraton. Wtedy cały pogląd na potencjalny start, czy raczej jego brak znowu się kompletnie i całkowicie zmieni. Bo odpowiedź na pytanie: „po cholerę się tak katować”, jest tak naprawdę banalnie prosta. Bo to lubimy, bo to nas motywuje, bo sami siebie sprawdzamy. Tylko tyle i aż tyle.