Po ostatnich dniach, które zimnym deszczem nas karmiły dzisiaj jesień postanowiła obdarować nas mroźnymi całusami. Nie był to jeszcze taki namiętny, mroźny pocałunek z lodowym języczkiem, ale taki z lekka zimnawy całus w czółko, policzki i gdzie tam jeszcze mrozek dotarł. No, ale nie jest to jeszcze pogoda, która by mogła jakąś tamę w wybraniu się na mój ulubiony cykl biegowy postawić. Tym bardziej, że mimo mrozku słoneczko świeciło, więc pogoda do biegania idealna.

Nie tylko moja to była opinia, gdyż prawie 170 osób przybyło dzisiaj na Cytadelę, co biorąc pod uwagę fakt, że mamy w bezpośredniej okolicy Poznania jeszcze Dąbrówkę i przede wszystkim teraz Swarzędz jest myślę całkiem przyzwoitym rezultatem. Do tego mieliśmy dosyć mocną ekipę trzech czy czterech osób z kontynentu, gdzie ludzie chodzą dużo bardziej opaleni niż u nas. Jak chwilę porozmawiałem z jednym z panów to powiedział, że dwie osoby są z Zimbabwe i jedna z Nigerii. Czyli na nasze szczęście nie było nikogo z kolebki bardzo szybko biegających, czyli z Kenii. Widziałem jeszcze jedną panią, także o ciemnym zabawieniu skóry, ale nie wiem czy ona także była liczona do tej trójki. Kiedy zerknąłem na tabelę wyników, to osób o afrykańsko brzmiąco nazwiskach wydawało mi się trochę więcej. W każdym razie mimo zimna afrykańsko dzisiaj pobiegliśmy. Może było tak, że były trzy osoby z partnerami, a może pan liczył tylko panów, a może to inna ekipa. Byłoby to dziwne, ale są rzeczy na niebie i ziemi, które nie śniły się filozofom.

Co prawda czasu z zeszłego tygodnia nie poprawiłem, ale co najważniejsze znowu udało się 26 minut złamać. Co by było jeszcze weselej i czego się nie spodziewałem chyba tylko jeden gość z Afryki mnie wyprzedził. Tak mi się wydaje, gdyż w wynikach nie widziałem, ale jest ktoś no name, więc to może być on. Tak naprawdę nie ma to znaczenia, bo co udało mi się wyprzedzić parę osób z grupy urodzonej do biegania to moje.