Jak już nie raz pisałem od czerwca tego roku wkroczyłem na trochę inny obszar mojego biegania. Wiąże się to oczywiście ze zbliżającym się coraz szybciej najważniejszym startem w tym roku, czyli poznańskim maratonem. Zmiana wiązała się nie tylko z samym, systematycznym zwiększaniem pokonywanego kilometrażu, ale także urozmaicaniem treningu o różne formy przyśpieszeń. I w efekcie widzę dwie podstawowe różnice.

O jednej już pisałem. Praktycznie z tygodnia na tydzień poprawiam moje wyniki na parkrun. Podejrzewam, że jeszcze przed maratonem się z tym zatrzymam, ale na razie poprawa trwa i co start to naście sekund jest mniej. Wyjątek stanowił upalny parkrun sprzed dwóch tygodni, ale czasowo odrobiłem to podczas ostatniego startu. Ale wyniki to nie wszystko. Najważniejsze jest chyba jednak samopoczucie. Muszę przyznać, że poprawa czasów, uzyskanie pewnej lekkości czy nawet swobody biegania wpływają niesamowicie pozytywnie na całe moje nastawienie nie tylko do biegania, ale także do życia. Kiedy wszystko jest lżejsze, swobodniejsze, to życie nabiera innych barw. I jest tak po prostu lepiej.

Muszę przyznać, że kiedy się teraz, kiedy wracam do domu, przebieram się w biegowe ciuchy i ruszam na trening, to on ma zupełnie inny smak. Sam się temu dziwię, gdyż niby i tak i tak się biega, ale różnica jest z pewnością niesamowita. Zupełnie inaczej smakuje wiatr i zupełnie inaczej wszystko wygląda z takiej zdecydowanie luźniejszej perspektywy. Na razie kilogramy systematycznie „schodzą” z wagi. Jeszcze tak liczę koło 3-4 do pełni szczęścia mi brakuje. Czy uda się do maratonu? Wątpię, ale z pewnością będę blisko. Tyle, że potem się zacznie prawdziwe wyzwanie: jak wagę utrzymać, by za bardzo jeszcze z jednej strony nie schudnąć, a z drugiej nie zacząć tyć. Zasada złotej równowagi będzie musiała być utrzymana. Na szczęście mam już w tym jakąś wprawę i trzeba będzie do tej pamięci wrócić. Ale to wszystko jeszcze przede mną.