Dzisiaj troszeczkę o moim treningu. Muszę przyznać, że tym razem do maratonu przygotowuje się zupełnie inaczej, niż w poprzednich latach. Nawet, kiedy biegałem pod czujnym okiem Andrzeja, to ten trening miał zupełnie inny smak. Może dlatego, że biegam całkowicie zgodnie z fantazją danego dnia. Mam co prawda jakieś wstępne założenia, kiedy wychodzę z domu, ale często w czasie samego treningu są one zmieniane, korygowane i dostosowywane do sytuacji. Można śmiało zapisać, że jest to trening elastyczny. Mimo, że założonych kilometrów nie ma, to jednak za każdym razem wybiega mi praktycznie te 11 km plus. Tak w przedziale między 11 a prawie 14. Do tej pory wybiegało to tygodniowa od 75 do 84 km. Ten tydzień pewno będzie więcej, a przyszły i kolejny jeszcze bardziej, ale ile dokładnie nie mam jeszcze zielonego, różowego, ani żadnego innego pojęcia.

Zresztą nie jest to tylko zwykłe tylko miarowe i jednostajne przebieranie nogami. Trzy razy w tygodniu staram się trening wzbogacić wstawiając do niego 10 odcinków różnej długości przyśpieszeń. I tak jednego dnia po przebiegnięciu koło 5 kilometrów powiedzmy 100 metrów szybko ( odliczane lampami), potem 100 metrów wolniej i takich 10 serii. Potem kolejnego dnia znowu 10 serii, ale już powiedzmy na odcinku koło 150 metrów i trzeciego 10 szybkich minut przedzielonych 10 wolniejszymi. No i po kilku tygodniach takich kombinacji czuję różnicę. Przede wszystkim czuję, że biega mi się luźniej, lżej, swobodniej. Może nie czuję napływu mocy, bo to nie ten typ, ale właśnie wkraczania w stan biegowej lekkości. I to jest muszę przyznać wyjątkowo przyjemnym odczuciem. Zresztą widzę także, że i tempo mojego biegania się zmienia. Oczywiście nigdy nie będę jakimś szybkobiegaczem, ale na poziomie mojego człapania, jest to już człapanie z pewnym plusem. W każdym razie podsumować mogę krótko: biega się przede wszystkim lepiej. I mogę śmiało napisać, że chudnę nie dlatego, ze biega, tylko po to, żeby mi się lepiej biegało.