Dzisiaj wybrałem się mój kolejny bieg zorganizowany końca roku, czyli Bieg Powstania Wielkopolskiego. W założeniu miał to być mój jakby najważniejszy z 7 biegów, które w okresie 21 grudnia 4 stycznia chciałem przetuptać. Sześć z tych biegów to moje standardowe parkrun, a Bieg Powstania miał być taką wisienką na torcie.

Co prawda po biegu z zeszłego roku, który się nie odbył, można było mieć spore wątpliwości co do samego sensu zapisu, no ale zgodnie z pewną złotą zasadą, że nic złego dwa razy z rzędu się nie zdarza, postanowiłem opłacić wpisowe i pojawić się dzisiaj na szczęście nie śpiesząc się za bardzo około 20 minut przed godziną zero w strefie startu. Pogoda była z gatunku paskudnych. Może nie było mrozu, ale przenikające na wskroś do ostatniej tkanki ciała zimno. Dlatego zanim poszedłem by wraz z około 1000 innych biegaczy marznąć na Moście Jordania na chwilę ogrzewałem z grupką kilkudziesięciu równie przezornych biegających w Bramie Poznania ICHOT. No, ale kiedy zrobiła się prawie 19 czyli godzina startu poszliśmy wszyscy na most by wmieszać się w tłum stojących i marznących biegających. Coś tam ktoś mówił przez mikrofon, ale rozłożenie akustyki było tak fatalne, że ci co z tyłu to słyszeli, a my stojący w środku tylko jakiś niezrozumiały i bardzo cichutki bełkot. Minuty mijały, a my staliśmy. Ludzie zaczęli się coraz bardziej irytować. Po około 20 minutach marznięcia ci rozsądniejsi, w tym i ja wycofaliśmy się do bramy Poznania by jednak nie maznąć za bardzo. Po chwili przyszedł do przedstawiciel Orgów, że już wszystko ok i za chwilkę startujemy. No więc znowu poszliśmy wtopić się w tłum i czekając aż wystartujemy. I co? I znowu du.. znaczy się pupa. Po paru minutach znowu wycofaliśmy się do Bramy Poznania. O co chodziło nie do końca wiadomo, podobno policja nawaliła a może znowu organizator dał klasycznej du…pupy, tylko szukał innego jelenia. Wreszcie po jakiś 40 minutach od planowanego startu coś zaczęło się dziać i tłum wystartował. Co prawda z tysiąca osób, które były opłacone pobiegło zaledwie koło 900 więc pytanie ilu z nas nie wytrzymało czekania, a ilu olało swój zapis. W międzyczasie próbowano hymn odśpiewać, ale też wyszła z tego jedna wielka klapa. Hymn zaczęto śpiewać, kiedy ludzie zaczęli biec, więc nic z tego nie wybiegło. No, ale w końcu wystartowaliśmy. Od początku byłem na samym praktycznie końcu więc musiałem gonić mój czas. Niestety szanse na uzyskanie jakiekolwiek rozsądnego czasu bardzo szybko uleciały w chciałby się napisać, ze z dymem pożarów, ale w rzeczywistości z chaosem organizacyjnym. Nagle w czasie biegu okazuje się, że tylko jeden pas drogi jest dla nas, bo po drugiej jadą samochody więc trzeba było zwalniać, by przeciskać się przez biegnących ludzi.

Można śmiało napisać, ze sama trasa też nic nie urywała, gdyż ostatnie ponad 3 kilometry to był bieg wartostradą, czyli maksymalne pójście po łatwiźnie. Do tego jeszcze jak głoszą ci, co trasę mierzyli była ona koło 400 metrów dłuższa, więc ci, którzy chcieli walczyć w dobry czas na 10 kilometrów mogli o tym zapomniec, a jak uzyskali to bardzo dobry na 10 km 400 metrów. Na mecie klasyka czyli medal, coś termicznego do osłonięcia się i grochówka. Czy smaczna trudno powiedzieć, gdyż człowiek zmarznięty i skostniały po takim staniu wszystko co ciepłe niczym delicje będzie smakował. Na podsumowanie napisze krótko: delikatnie pisząc jeden z najgorzej organizacyjnie ogarnięty bieg w jakim kiedykolwiek startowałem. Nie polecam i przyszłym roku raczej nie wystartuję, chociaż mówi się, że do trzech razy sztuka. Jedyne co fajne, to fakt że znowu spotkałem się z fantastycznymi znajomymi. Był oczywiście także Robert krócej znany z małżonką, bo ich to nigdzie zabraknąć nie może. I takie rodzinne bieganie to piękna rzecz…

Na koniec jeszcze jedna refleksja mi się nasunęła. Nie wiem, na ile faktycznie policja tutaj zawaliła, ale jaki orgazniator, tak policja do niego podchodzi. Tylko szkoda, ze to odbija na nas.