Pogoda w drugi dzień świat była bardzo mało świąteczna. Chmurno, mokro, trochę przenikliwy chłód, taka raczej późna jesień, niż zimowe klimaty. Dla nas, którzy pamiętamy czasy, kiedy Świata były białe, a mrozek malował fantazyjne wzorki na szybach, raczej nie wzbudza taka pogoda klimatu świątecznego. Jedno się jednak w związku ze świętami nie zmienia: jak co roku napełnione orgią świątecznej wyżerki brzuchy wyzwalają w nas wielkiego lenia. Nie zmienia to faktu, że jednak jest grupka takich wariatów, którzy mimo wszechpanującego lenia potrafią się zerwać rano by w swojej wybranej w tym dniu lokalizacji parkrun się pojawić. W Poznaniu dzisiaj może nie było jakiejś super frekwencji, ale 160 osób się pojawiło, by trochę spalić świąteczne kalorie.

Dzisiaj jest przypadła edycja z pacemakerami, więc jak ktoś chciał spróbować jeszcze na ekstra jakiś fajny czas wykręcić, miał ku temu okazję. Muszę przyznać, że sam się zastanawiałem jak dzisiaj ten start potraktować. Biorąc pod uwagę, że to pierwszy odcinek mojego biegowego serialowego tasiemca w okresie dwóch najbliższych tygodni, czyli do 4 stycznia, pomyślałem, ze może warto na luzie. Jutro w końcu Bieg Powstania Wielkopolskiego, pojutrze kolejny parkrun, a w przyszłym tygodniu w Nowy Rok czyli 1 stycznia jeden lub dwa parkrun i w sobotę jeszcze jeden. Więc jak się uda wszystko zgrać, to będzie jedna dyszka i 5 parkrun. A to już fajny zestaw biegowy. Owszem jest pewna grupa osób biegających, które na parkrun reagują niemal alergicznie, ale to już jest ich problem.

Musze przyznać, że dzisiaj biegło mi się super. Lekki, ale jednak przenikliwy chłód motywował do szybszego przebierania nogami. Wydawało mi się, że tempo jak na mnie jest nawet przyjemne i cicho liczyłem, że może uda się 26 minut złamać. Nie jest to żaden godny wynik, ale jak na mnie, czyli biegowe beztalencie, to jest już czas przyzwoity. Co prawda, kiedy na 4 kilometrze wyprzedziła mnie pani pacemarker mająca na plecach 26 minut, to humor z lekka mi się skisił. No, ale pomyślałem sobie: jest ok, biegnę na spokoju, jutro przecież dyszka, a jak się uda na niej 55 minut złamać będzie fajnie. Może jeszcze uda się poprawić wynik z listopadowego Biegu Niepodległości w Luboniu? Co prawda na życiówkę, czy chociaż złamanie 50 minut nie liczę, ale każda sekunda poniżej listopadowego wyniku będzie już sukcesem. W zeszłym roku przecież dyszki robiłem na poziomie ponad godziny o ładnych parę minut, więc progres jest widoczny. No, ale 23 kilogramy w roku zgubione przynoszą pozytywne rezultaty biegowe.

Biegłem dzisiaj za oddalającą się powoli panią z 26 minutami na plecach i trochę sobie w brodę plułem, gdzie błąd zrobiłem, że znowu straty są. Pod koniec listopada biegałem już poniżej 26 minut, a w grudniu ni cholery nie mogę do tego wrócić. A przecież treningi wzbogacam, robię wszystko jak teoretycznie powinienem a tu pupa. Ku mojemu zdziwieniu tuż przed metą moja zającowa uciekająca pani nagle stanęła puszczając na przed sobą. Przekraczając linię mety, rzut okiem na stoper, a następnie szok i olśnienie. Kiedy ujrzałem, że mam 25.45 domyśliłem się od razu że pani zbytnio nadgoniła, a następnie musiała się zatrzymać, by zgodnie z przypisanym czasem wpaść na metę. To, że pani tak nadgoniła, dla mnie było idealnym rozwiązaniem, gdyż udało mi się uzyskać mój najlepszy czas na parkrun od 3 lat. Kiedy dojechałem do domu okazało się, że mój dokładny czas to 25.44. Wiem, ze nie jest to rezultat urywający jakąkolwiek część ciała, ale to mój najlepszy od 2016 roku rezultat. Teraz, żeby znowu poprawiać muszę zejść grubo poniżej 24 minut, a to na razie jest mało realne. No, ale zobaczymy. Jak na razie jestem bardzo zadowolony. Ciekawe jak to jutro wypadnie, ale to okaże się dopiero wieczorem, gdyż zaczynamy o godzinie 19.00. Na razie pierwszy odcinek biegowego tasiemca startowego oceniam bardzo pozytywnie.