Muszę przyznać, że jak wielu czy wiele z nas mam w sobie dwie natury. Ta pierwsza uporządkowana, lubiąca ład, spokój taka trochę domatorska nie lubiąca zbytnio ruszać się za daleko od miejsca zamieszkania i ta druga… stanowiąca całkowite przeciwieństwo. Tą drugą nosi… może już nie zwiedzająco, ale obecnie biegająco. Dopiero co wróciłem z jednej co prawda połączonej z zawodową, a już zaczyna mi przed oczami niczym kalejdoskop miejsca do biegania, gdzie mógłbym się udać. Oczywiście najbliższe mojej duszy, co by nie pisać zbyt poetycko że sercu są wyprawy na kolejne parkrun.

Na razie zbyt dużo ich nie mam na rozkładzie, bo co to jest tych 7-8 lokalizacji przez prawie 7 lat. No, ale czas będzie nadrobić zaległości. I kto wie, kiedy i dokąd będzie najbliższa wyprawa. Tak cicho liczę, że chociaż ten raz do dwóch razy w miesiącu gdzieś się wybrać. Oczywiście głównie Polska, ale w sumie do Berlina tak daleko z Poznania wcale nie ma. Muszę przyznać, że takie wyprawy biegowe mają w sobie dużo wyjątkowego uroku, a nawet magii. W sumie niby ten sam, czy raczej taki sam bieg i co może na zwykłej parkrun piątce się wydarzyć. A jednak ma parkrun coś w sobie takie wyjątkowego co powoduje, że nas parkrun świry tak nosi.

Na takich wyprawach jest inaczej niż podczas zwykłej, klasycznej turystyki. Można śmiało napisać, że jest to turystyka z podtekstem. I tak naprawdę trudno komuś to zrozumieć. Kiedy dla kogoś wypoczynek kojarzy się z leżeniem na plaży to tego nie zrozumie… podobnie jak ja np. nie potrafię zbytnio zrozumieć leżenia na plaży. Owszem rozumiem, że są ludzie, którzy w ten sposób wypoczywają i zbierają siły, ale to nie dla mnie. Dla mnie pełen relaks i frajda jest podczas pokonywania za pomocą własnych nóg kolejnych kilometrów. A jeżeli jeszcze związane jest z odkrywaniem nowych biegowych tras w nieznanych dawno nie widzianych regionach, to już zupełny czad. Obecnie korci mnie ten Berlin… I to bardzo.. O kolebce parkrun, czyli Bushy Park już nie wspomnę. Na wszystko przybiegnie czas…