Na początku dzisiejszego pisania muszę się zgodzić z wczorajszym komentarzem TGrega, o prawdopodobnych przyczynach niższej wczoraj frekwencji na Parkrun. Faktycznie wczoraj oprócz mojej ulubionej bieganinki na Cytadeli, mieliśmy także krążenie z Biegiem Natury nad Rusałką. W przyszłym tygodniu mamy Endu Winter Run, czyli dwa okrążenia dookoła Malty. Zapewne będzie grupa, która się uda biegać w tamtym rejonie. W końcu każdy może biegać gdzie chce i gdzie mu serce i rozum nakazuje. Chociaż znając życie, wcale się nie zdziwię, kiedy okaże się, że będzie kilka osób, które potraktują przyszłotygodniowy Parkrun, jak przedbieg przed Maltą.

Natomiast wracając jeszcze na chwilkę do wczorajszego biegu, muszę przyznać, że biję się piersi za nieświadome wprowadzenie w błąd i jawne wręcz niedocenienie 6 osób ( dwóch pań i czterech panów), którzy poprawili swoje rekordy osobiste. Pełen szacunek i uznanie z mojej strony. Ja aż tak odważny nie byłem. Szczerze gratulując i pełen podziwu nisko się kłaniam, aż do uderzenia głową o twarde podłoże Cytadeli. I podczas tego niskiego pokłonu, oprócz bicia głową o nawierzchnię, biję się jeszcze w piersi za użycie niefrasobliwe określenia, że tylko szaleniec się na bicie rekordów poważy. Nie szaleniec, tylko dzielny Parkrunowiec, niezależnie , do które płci się zaliczający ( lub zaliczająca). Jeszcze raz pełen podziw. Jak to mawiali starożytni: ave rekordziści. Podsumowując ostateczne podsumowanie, można powiedzieć, że z 77 biegaczy, 6 poprawiło swoje najlepsze rekordy, co oznacza około 7.79% ( o ile nie robię matematycznego byka). Nie mam dzisiaj nastroju do dokładnych obliczeń, ale plus minus tak to wychodzi. A może nawet dokładnie? Bardzo możliwe, gdyż na „oko” mi tak to wychodzi.

Za to wczoraj po południu ponownie mocną falą wiosna do nas napłynęła. Wyszło słoneczko, temperatura jak szalona podskoczyła do góry i zaczęło się lodów i śniegów spływanie. Jak mam być szczery, jeszcze w sobotę rano, myślałem że zanim śnieg i lód spłynie to może ładnych parę dni minąć, ale popołudniu już widziałem jak bardzo się myliłem. Kiedy wychodziłam na wieczorny spacer z psicą, to już tylko tu i ówdzie smętne kupki żałośnie łkającego śnieżnymi łzami lodu resztką sił leżały. Jednak w nocy znowu trochę ścisnęło i kiedy rano, koło ósmej ruszałem na moje osiem kilometrów, to już zhardziały lód ponownie nadstawiał swój złowrogi grzbiet pod moje stopy. Oczywiście było to przed tymi posesjami, gdzie właściciele dbają o zewnętrzne dojście trochę na zasadzie, jakim mnie Panie stworzyłeś, takim mnie masz. Bo tam, gdzie wczoraj po roztopach usunięto śnieżno-lodową zgniliznę, tam było czarno i można była ostro pogonić. Ale nie wszędzie i nie wciąż, więc bilans znowu wyszedł na zero. Ale w końcu trudno by bilans wyszedł inaczej. Jak mam być szczery, tak nie do końca mnie to dzisiaj martwiło, gdyż i tak dzisiaj w planie był bieg spokojny. Jutro zamierzam pogonić interwałami i mam nadzieję, że kiedy przyjdę popołudniu do domu, to już będzie na tyle ciepło, że po śniegu i lodzie tylko mgliste wspomnienie w pamięci zostanie. Z pewnością, kiedy wrócę już z popołudniowych biegów, to skrobnę parę słów na temat. A dla wszystkich, którym chce się moją pisaninę czytać miłego tygodnia najmniej rozkosznymi stosunkami ze wszystkich, czyli służbowymi wypełnionego. Ci którzy nie muszą z jakiś powodów pracować, niech łapią swobodę póki jeszcze mogą, bo w końcu kiedyś się ona z pewnością skończy.