Na początku muszę przyznać szczerze, że jestem osobą ze skłonnością do nadwagi i łatwo wpadającą w pułapkę wagowej traumy. Już kiedyś prezentowałem moje „szczytowe” osiągnięcie w tym zakresie, czyli czasy, kiedy ważyłem ponad 130 kg. W szczytowym okresie moich osiągów biegowych, kiedy uzyskiwałem moje najlepsze czasy moja waga tańczyła w okolicach 67 kilogramów. Wielu znajomych mi wtedy mówiło: jesteś za chudy, weź przytyj parę kilogramów, bo wyglądasz prawie jak kuracjusz z Auschwitz. No więc troszeczkę ( jak mi się zdawało tylko troszeczkę poluźniłem żywieniowy rygor). Wydawało mi się, ze nie dużo. Nie kontrolowałem wagi… No i cóż szybko odbiło się to nie tylko na moich wynikach

Ostatnie miesiące, to biegowa tragedia. To jakieś urazy, tu dwugłowy, tam łydka, tam coś jeszcze innego. Moje czasy spadły i sięgnęły niemal biegowego dna. Kładłem to głównie na karb urazów, spowodowanych zbyt ostrym treningiem. No, ale wydawało mi się, że chyba trochę mi brzuch urósł. Dla świętego spokoju postanowiłem dwa tygodnie temu wejść na wagę. No i się wydało… 95 kilogramów. Zszedłem z wagi, znowu podszedłem do lustra i rzuciłem do siebie ta sobie znaną wiązankę. Oczywiście zrozumiałem od razu skąd moje urazy i słabe czasy. Nogi, które niosą 67 kg, a muszą się użerać z ponad 90 kilogramowym cielskiem to zdecydowanie czują różnicę. A jeżeli przy tej wadze zachciewa mi się jeszcze jakiś interwałów czy podbiegów, to muszę brać pod uwagę ryzyko, że organizm powie:dość i odpowie urazem albo kontuzją.

Dlatego nie ma bata i od dwóch tygodni znowu narzuciłem sobie mój żywieniowy rygor. Może nie będę mojej rozpiski dietetycznej wrzucał, czy raczej na razie wrzucał, bo specjaliści powiedzą że mnie chyba powaliło i że jestem na najlepszej drodze do samobójstwa. Jednak już raz tą drogą szedłem i dotarłem do celu, dlaczego nie mam powodu by jej powtórzyć. Na razie po dwóch tygodniach 5 kilogramów mniej. Oczywiście nie ma teraz mowy o szybkim, oczywiście jak na moje możliwości bieganiu. Aż taki szalony to nie jestem. Teraz spokojnie sobie truchtam, aby wagową ofensywę spokojnie wspomagać. Na walkę z czasem przyjedzie czas za jakieś 16 do 20 kilogramów mniej. Czyli podejrzewam, że dopiero jesienią zacznę normalnie biegać i wyrwę się z truchtającego stanu walcząc znowu o jak najlepsze czasy. Na tą chwilę jest walka z wagą, a na czasy przybiegnie jeszcze czas.