Już kilka, a może nawet kilkanaście razy, kiedy rozmawiałem ze znajomymi na temat moich startów w biegach zorganizowanych to słyszałem sakramentalne pytanie: „ok, super że biegłeś, a które miejsce zająłeś?” . Zanim zdążę odpowiedzieć zazwyczaj za tym pierwszym biegło od razu drugie pytanie: „ a ile można na tym kasy wyciągnąć”. Kiedy opowiadałem, że zwykle zajmuję miejsce plus minus w środku stawki, a nawet często w jej drugiej połowie, a do tego nic na tym nie zarabiam, a raczej dopłacam, by wystartować w biegu zorganizowanym następowało zazwyczaj wielkie otwieranie oczu i pełne niewiary pytanie: „ nic tego nie masz? Dopłacasz do tego?. Odnosiłem wrażenie, że albo nie do końca mi wierzono, albo powątpiewano w moje zdrowy zmysły. Nie działały tłumaczenia, że to pasja, hobby pewna forma nałogu. Odpowiedź była krótka: dla pasji, hobby można sobie pobiegać za darmo pod domem, ale płacić by biegać, narażać się na kontuzje, katować fizycznie, to trzeba mieć coś nie po kolei w głowie.

No i co ja mogę na to odpowiedzieć? Odpowiedź jest jasna i klarowna: Dla ponad 90% z nas bieganie to pewna forma nałogu. A z nałogiem się nie dyskutuje, nie rozważa jego zasadności, tylko się mu oddaje. Nie mamy szans na wygrywanie zawodów, ale biegnąc w tłumie takich samych przeciętniaków jak my, spijanie od siebie wzajemnie moc biegową dzieląc się nawzajem niczym opłatkiem naszą pasją. My amatorzy możemy napisać krótko: złotych gaci nie wygramy, tylko sobie pobiegamy. I to w bieganiu zorganizowanym jest najpiękniejsze. Jesteśmy pełni podziwu dla mistrzów walczących o laury i kasę. Nie nasz poziom, nie nasze możliwości, ale zawsze możemy powiedzieć: „my też z mistrzami na jednej trasie biegamy”, A to, że zanim my dobiegniemy, oni zjedzą, zgarną nagrodę i będą w połowie drogi do domu, to już zupełnie inna bajka. Może kiedyś ich dogonimy. Oczywiście pod warunkiem, że my pojedziemy samochodem, a oni pobiegną.