Na początku takie małe, trochę bezbiegowe wprowadzenie. Wiadomo, że mu ludzie się na dwie podstawowe grupy: tych, którzy lubią rano pospać i tych, którzy wolą rano wstać. Przynależność do danej grupy nie jest dożywotnia i często zmienia się wraz z latami, które na kark nam wskakują. Zasada jest prosta: jak jest człowiek młodszy, to lubi sobie pospać, na zasadzie że nic w otoczeniu nie jest zającem i nie ucieknie, a każda godzina ekstra snu daje w nocy większą podstawę do imprezowania. A najlepszy czas na odlotowe imprezy jest właśnie wtedy, kiedy człowiek jest młody.

Z kolei z upływem lat zaczynamy coraz bardziej za czasem się oglądać starając się go maksymalnie efektywnie wykorzystać, dlatego zrywamy się jak najwcześniej, by napędzaniu poranną energią maksymalnie dużo jeszcze zdziałać, bo nie wiadomo ile tego czasu nam jeszcze zostało. Wykorzystujemy poranny czas zarówno w pracy, jak i w naszych różnych pasjach. No i dzisiaj wcześni rano, w pierwszą wiosenną, jakże słoneczną sobotę tłum około 300 osób zgromadził się na Cytadeli, dla jednych po raz pierwszy, dla innych po raz n-ty wystartować w jednym z najpopularniejszych, jeżeli nie najpopularniejszym cyklu biegowym świata. Można napisać, że biegowa zorza nas przygnała.

Trzeba przyznać, że dzisiaj na poznańskim parkrun było naprawdę godnie pod względem frekwencji. Z pewnością wpłynęła na to i pogoda i pierwsza wiosenna sobota, jak i fakt że dzisiejszy bieg był z biegowymi „zającami”, którzy prowadzili chętnych na dany czas. Każdy miał koszulkę z wypisanym czasem, za którym grupa chętnych osiągniecia tego wyniku się ustawiła. Tuż przed startem można było zaśpiewać: tupta sobie zając pod miedzą, a biegnący o nim już wiedzą. Najbardziej mi podobał się jeden zajęczy układ rodzinny, gdzie ojciec prowadził na jeden czas, córka na drugi, a za nimi biegła mama, zerkając, czy wszystko gra i buczy.

Sam bieg jak zwykle rewelacja. Co prawda po rannym lekkim przymrozku nagle zrobiło się gorąco i po dwóch kilometrach czuliśmy się trochę jak czajniki z bulgoczącą, gotującą wodą, ale daliśmy rade. Jak napisałem, wcale nie mały tłum osób dzisiaj na ten pierwszy w tym roku wiosenny parkrun przybył, a wraz z biegaczami nawet nasza ulubiona pani redaktor z lokalnej telewizji, która jak zwykle nas przed startem podpatrywała.

Sam bieg jak to bieg na luzie i w spokoju, gdyż z racji zbliżającej się połówki stanowił tylko część dzisiejszego treningu, gdyż dzisiejszy cykl to był przedparkrun, parkrun i zaparkrun czyli biegająca dycha ze sporym plusem gdzie było jej bliżej piętnastki niż dychy. No, ale połówka zbliża się wielkimi krokami, a bez zagrychy się nie obędzie, gdzie w zasadzie jest to bardziej przedgrycha niż zagrycha, no ale tak już być musi…

Na początku takie małe, trochę bezbiegowe wprowadzenie. Wiadomo, że mu ludzie się na dwie podstawowe grupy: tych, którzy lubią rano pospać i tych, którzy wolą rano wstać. Przynależność do danej grupy nie jest dożywotnia i często zmienia się wraz z latami, które na kark nam wskakują. Zasada jest prosta: jak jest człowiek młodszy, to lubi sobie pospać, na zasadzie że nic w otoczeniu nie jest zającem i nie ucieknie, a każda godzina ekstra snu daje w nocy większą podstawę do imprezowania. A najlepszy czas na odlotowe imprezy jest właśnie wtedy, kiedy człowiek jest młody.

Z kolei z upływem lat zaczynamy coraz bardziej za czasem się oglądać starając się go maksymalnie efektywnie wykorzystać, dlatego zrywamy się jak najwcześniej, by napędzaniu poranną energią maksymalnie dużo jeszcze zdziałać, bo nie wiadomo ile tego czasu nam jeszcze zostało. Wykorzystujemy poranny czas zarówno w pracy, jak i w naszych różnych pasjach. No i dzisiaj wcześni rano, w pierwszą wiosenną, jakże słoneczną sobotę tłum około 300 osób zgromadził się na Cytadeli, dla jednych po raz pierwszy, dla innych po raz n-ty wystartować w jednym z najpopularniejszych, jeżeli nie najpopularniejszym cyklu biegowym świata.

Trzeba przyznać, że dzisiaj na poznańskim parkrun było naprawdę godnie pod względem frekwencji. Z pewnością wpłynęła na to i pogoda i pierwsza wiosenna sobota, jak i fakt że dzisiejszy bieg był z biegowymi „zającami”, którzy prowadzili chętnych na dany czas. Każdy miał koszulkę z wypisanym czasem, za którym grupa chętnych osiągniecia tego wyniku się ustawiła. Tuż przed startem można było zaśpiewać: tupta sobie zając pod miedzą, a biegnący o nim już wiedzą. Najbardziej mi podobał się jeden zajęczy układ rodzinny, gdzie ojciec prowadził na jeden czas, córka na drugi, a za nimi biegła mama, zerkając, czy wszystko gra i buczy.

Sam bieg jak zwykle rewelacja. Co prawda po rannym lekkim przymrozku nagle zrobiło się gorąco i po dwóch kilometrach czuliśmy się trochę jak czajniki z bulgoczącą, gotującą wodą, ale daliśmy rade. Jak napisałem, wcale nie mały tłum osób dzisiaj na ten pierwszy w tym roku wiosenny parkrun przybył, a wraz z biegaczami nawet nasza ulubiona pani redaktor z lokalnej telewizji, która jak zwykle nas przed startem podpatrywała.

Sam bieg jak to bieg na luzie i w spokoju, gdyż z racji zbliżającej się połówki stanowił tylko część dzisiejszego treningu, gdyż dzisiejszy cykl to był przedparkrun, parkrun i zaparkrun czyli biegająca dycha ze sporym plusem gdzie było jej bliżej piętnastki niż dychy. No, ale połówka zbliża się wielkimi krokami, a bez zagrychy się nie obędzie, gdzie w zasadzie jest to bardziej przedgrycha niż zagrycha, no ale tak już być musi…