Muszę przyznać, że miałem gorącą noc. No, może nie w tym kontekście najbardziej rozumianym i akceptowanym, ale musiałem zadziałać tak, by rano przed 9 znaleźć się na Cytadeli. I co najważniejsze, udało się. Trochę kombinacji alpejskich i jest sukces. Rano spokojnie jechałem w wiadome miejsce. Gdybym opuścił drugi raz z rzędu, byłby to już spory cios dla moich sił przyszłotygodniowych. Ale starczy już tego roztrząsania. Kiedy wyjeżdżałem z domu było zero stopni. Czy z opcją plusową czy minusową nie miało już w tym momencie żadnego znaczenia. Domyślałem się, że trasa na Cytadeli będzie dosyć hardcorowa, czyli o biciu rekordów można będzie zapomnieć. Kiedy już znalazłem się na miejscu z małą satysfakcją stwierdziłem, że moje przypuszczenia sprawdziły się co do joty. Patrząc z perspektywy startu, czy też mety widać był tylko biały śnieg błękitem lodu malowany. Już nawet wolałem nie myśleć jak będzie dalej. Bo na starcie i mecie i tu i ówdzie piasek stanowił wsparcie biegających, ale na trasie nie wierzyłem, by coś takiego było możliwe. Ale nie było co analizować i się martwić, tylko ze znajomymi należało się przywitać. Gdyż „stała ekipa” już zaczynała się zbierać. Jednak dzisiaj raczej spokojnie i powoli. Rzekłbym nawet, że dystyngowanie. Widać było, że o rekordzie liczebności można dzisiaj zapomnieć. Zapewne ten śnieg musiał przestraszyć. Tego ranka, jak już wcześniej wspomniałem na rekordy to tylko „szaleniec”( chyba zbyt mocno powiedziane, raczej ktoś, komu bezpieczeństwo jest rzeczą zupełnie obcą) mógłby liczyć. Dlatego przybyli Ci, dla których liczy się tylko czysta rozkosz z biegu płynąca , no i ci, którzy akurat dzisiaj mogli.

Jak zawsze miłe przywitania ze wszystkimi, nie ma znaczenia czy znajomymi, czy widzianymi pierwszy raz. Bo tak na Parkrunie to jedna wielka rodzina, nie ważne czy w bliższych czy bardziej dalekich relacjach pozostająca. Ale przynajmniej ze zdjęć się nie wycinająca. Po przywitaniu, rozgrzewce, jak co tydzień zostaliśmy przez zarządzającego dzisiaj jednego z wodzów na start poproszeni. Kilka słów na dzień dobry, odliczanie , a grupa już pełna niecierpliwości stoi, drepcze w miejscu niczym wygłodniała wilcza wataha przyczajona przed atakiem na wypasione stado saren. Albo i zajęcy, w zależności w czym bardziej te akurat wilki gustują. Tylko czy zające w stadach krążą? Chyba nie więc niech zostaną sarny. No i wreszcie jest start. Początek bardzo spokojny. Musimy zbadać trasę. W pierwszym fragmencie śnieg i piasek. Kawałek dalej piasku już nie ma. Mamy za to śnieg oraz lód. Iście wybuchowa kombinacja. Szczególnie słychać to było za pierwszym zakrętem, kiedy wbiegliśmy jeszcze całą grupą na błękitne przestworza lodowe. Sporo biegaczy miało odpowiednio podbite, wzmocnione obuwie i w czasie biegu słychać równomierny stukot, niczym tętent rumaków galopujących podczas Wielkiej Pardubickiej. No, ale dosyć szybko grupa się rozciągnęła, rozbiła w mniejsze grupki i każdy biegł tak, jak mu rozsądek oraz możliwości pozwalały. Muszę przyznać, że biegłem dosyć spokojnie. W czasie biegu tym razem nie kontrolowałem międzyczasów, uznając, że przy tych warunkach byłoby niepotrzebnym szczuciem samego siebie. Bo i tak nie pobiegnę szybciej, a jeżeli by mnie wzięło, to zakończenie biegu mogłoby być nieprzewidziane, szybkie i wyjątkowo bolesne. Więc biegnę sobie spokojnie w dosyć licznej grupie. Parę osób przede mną, parę za mną I jest super i jest cool I z każdym metrem lepiej. Musze przyznać, że czułem niemałą obawę, jak będzie przy czołgach. To zawsze jest punkt krytyczny biegu. Ale kiedy dobiegłem z duszą na ramieniu, spojrzałem i dół i …..szok. Piaskowa aleja w dół a potem górę się ciągnąca. Niesamowite. Najlepiej przygotowany do biegania fragment trasy. Można było nawet zbiegając przyspieszyć. Ba puścić się w swobodzie spadu w dół. I będąc na gazie spadającym lekko niczym piórko nad podbiegiem się unieść. Super. Po prostu rewelacja. Aż słów brakuje by radość odczuć w pełni opisać. Ale nie ma co myśleć, tylko trzeba do finiszu się szykować. Na ostatnim kilometrze zauważyłem przed sobą biegnącą panią Krysię, z którą zazwyczaj porównywalnie biegamy. Chociaż to ona częściej finiszuje trochę przede mną. Jednak na tych ostatnich metrach okazało się, że miałem trochę więcej rezerw zachowanych i chociaż bez zbytniej satysfakcji ( w końcu to raczej wstyd wyprzedzać Kobietę), ale jednak dobiegłem do mety tym razem tuż przed, niż tak jak zazwyczaj za . Na mecie szybkie zerknięcie na token i czas na moim stoperze. I musze przyznać, ze się zdziwiłem. Na tokenie miałem bodajże 42 miejsce, a czas 24 minuty i 42 sekundy. Niesamowita kombinacja z dwójkami i czwórkami. Oczywiście w oficjalnych czasach z pewnością nie będzie 42 sekund, bo zawsze patrzę chwile po zatrzymaniu, ale fajnie w tym momencie wyglądało. No i oczywiście, ze dobrze pamiętam to 42 miejsce. Ale już nie wnikajmy. Na mecie, kiedy sprawdzałem było 76 osób, ale potem jeszcze chyba jedna pani z dwoma pieskami przybiegła, więc oficjalnie 77 osób ( piesków niestety się nie liczy) To chyba dyskryminacja. Może warto wprowadzić psią statystykę. Można by nawet nagrody dla czworonogów wprowadzić. Na przykład po 10-tym biegu psie ciasteczko, a po 50-tym psia smycz z numerem 50-stym. Ale wracając do ostatnich chwil na Cytadeli, to oczywiście jeszcze rodzinne zdjęcie. Dzisiaj nawet w wersji oficjalnej, gdyż przed przedstawiciela epoznan.pl zrobione. Przy całym szacunku dla kunsztu fotoreporterów, nie do końca wierzę, by zdjęcia przez profesjonalistów robione odbiegały od tych, które robią nasi „rodzimi” biegacze. Ale to pokazuje, jak w mediach lokalnych nasz poznański Parkrun jest zakorzeniony. I w sumie dobrze, bo warto promować zdrowy tryb życia. I biegi w naszym mieście rozgrywane. A jest ich trochę. Jednak z tych wszystkich , które mają miejsce i tu i tam , dla mnie jedne są obecnie ” numero uno”..

Ale się dzisiaj rozpisałem. To chyba z powodu tych zeszłotygodniowych braków. Ta sobota już jest taka, jak być powinna. Znowu czuję power i wiem że żyję