Do głównego mojego tegorocznego startu, czyli poznańskiego maratonu mamy jeszcze trochę czasu, ale powoli już zaczynam wbiegać w okres przygotowawczy. Oznacza to, że praktycznie dwukrotnie powiększyłem mój codzienny tup-treningowy, a weekend oprócz sobotniego parkrun połączonego z biegowym powrotem do domu będę dokładał przynajmniej dwa miesiącu wybiegania na poziomie dziestu kilometrów z hakiem. Raz pewno będzie to dwadzieścia z hakiem, a drugi raz bliżej, a może nawet ponad trzydzieści. I tak i w lipcu i w sierpniu oraz wrześniu. A w ostatni weekend czerwca jeszcze te dwadzieścia się machnie.

Tempo na razie z gatunku spacerowych, ale powolutku myślę, że będzie rosło. Na razie planów wynikowych na maraton nie ma żadnych, byle dobiec na możliwym do zaakceptowania luzie i bez padnięcia na trasie, a wynik wiadomo, że będzie najlepszy, jaki w danym dniu będę mógł osiągnąć. I tego zamierzam się trzymać. Na razie więc spokojnie i na luzie kilometrowy licznik podbijam ciesząc się każdym, kolejnym pokonanym ponad standardowy dystans. I myślę, ze tak w spokoju na luzie podbijając te kilometry dotrę w końcu jakoś do mojego nadrzędnego tegorocznego celu, jakim jest październikowy maraton w naszym nadwarciańskim grodzie.

A co potem? Jeszcze nie wiem, ale pewno jakiś bieg niepodległości, ale chyba nie w Poznaniu. Z drugiej strony jak zerknąłem na listę to na razie „tylko” ciut ponad 5 tysięcy zapisanych, ale same „okoliczności „ zapisowe biją o pomstę do nieba. Ale myślę, że to będzie temat na osobny wpis, by nie robić obecnie zbytniego mysz-masz.

Na razie spokojnie, ale i konsekwentnie podbijam mój kilometraż treningowy. Co prawda pogoda zrobiła się z gatunku trudnych do zniesienia, którą można krótko określić jako „piekło i szatani”, ale jak to mawiają klasycy: co nas nie zabije to nas wzmocni. Zresztą biegania w takich warunkach hartuje nas ogromnie budując dookoła nas biegowy puklerz, czy może jak kto woli zbroję, której biegowe trudy i znoje nie zmogą. I tego należy się trzymać, budując tą biegową moc.