Muszę przyznać, że ostatnimi czasy trochę zmieniło się moje podejście do naszej biegowej pasji. Kiedyś było na zasadzie: nie ma że boli, że są przeszkody w postaci obciążenia czasowego, chorobowego czy jakiegokolwiek innego, na tuptanie zawsze czas musiał się znaleźć. Nie było opcji by chociaż trening, a starcie zorganizowanym już nie wspomniawszy się nie udać. A by nie udać się na parkrun, to już musiało być ho,ho,ho, albo i jeszcze gorzej.

No, ale wszystko się zmienia, także i nasze podejście, czy raczej podbiegniecie do tematu. Ostatnio dopadło mnie przeziębienie i zamiast je wybiegać, to ja grzecznie w domu siedzę, ziółka łykam i czekam aż mi przejdzie. I wcale nie muszę iść biegać i nie czuję jakiegoś wielkiego parcia na biegania, ot trzeba swoje odczekać, a parcie w tym wcale nie pomoże. Podobnie jest z innymi sprawami. Jeżeli coś mi wypadnie czy służbowego czy też towarzyskiego, co spowoduje, ze nie będę mógł wyjść kilometry swoje zrobić, czy ze znajomymi czas pogonić: trudno świat się nie zawali. Są w końcu ważniejsze rzeczy w życiu. Owszem bieganie jest bardzo ważne, pomagające, budujące, ale ono raczej tylko nas wspomaga, a nie stanowi sensu naszego życia. Kiedy przybiegnie czas, znowu będzie zdrowie, to wtedy będzie pora, że znowu kilometry robić będę.

Na razie siedzę sobie cichutko w kąciku i czekam jak mój codzienny biegowy zapał mnie opuści. I co ciekawe, wcale na razie nie ma jakiegoś duszenia. Raczej trochę jak Kubuś Fatalista. Co ma być to będzie, kiedy ma nadejść nadejdzie i kiedy przybiegnie odpowiednia pora znowu kilometry robić będę. Na razie spokojnie siły zbieram, spokojnie się kuruję łykając co mi apteka do ręki poda. No i czekam cierpliwość biegacza w duszy budując. I muszę przyznać, że jest to bardzo ciekawe doświadczenie. Tak, tak, jak to nasze życiowe priorytety się zmieniają. Na wszystko w naszym życiu jest odpowiedni czas i miejsce. Na razie jeszcze z dwa, góra trzy dni i znowu pasji zacznę się oddawać.